CZASY SIKAWKI I DZWONKA Z KOGUTKIEM...
Na początek, że składek i darowizn udało się zakupić konny wóz strażacki, 6 beczek na dwukołowych wózkach, trzy sikawki, 50 toporów i 30 hełmów. Na stroje już nie starczyło. Zważywszy jednak, iż samo należenie do straży było już swego rodzaju zaszczytem, każdy ze strażaków godził się na własną rękę kupić dla siebie mundur. Z kolei, samorząd miasta przeznaczył na potrzeby jednostki drewnianą szopę w rynku, która wcześniej służyła jako magazyn na narzędzia i sprzęt dla służby porządkowej miasta.
Godne odnotowania, że już na samym początku radzymińska straż liczyła aż 60 ochotników, których podzielono na trzy oddziały: Oddział toporników pod komendą Karola Cieślika, Oddział wodników pod komendą Jana Wizego, oraz Oddział ochrony pod komendą Jana Wierczyńskiego. Ćwiczenia bojowe strażaków odbywały się na rynku, w każdą niedzielę od godz. 6 - 10 rano. Pomimo tak wczesnej pory, za każdym razem obserwowało je wielu mieszkańców (szczególnie dzieci, wśród których zapanowała moda na zabawę w straż pożarną).
Swego rodzaju ciekawostką był ówczesny system alarmowy. Na wieść o wybuchu pożaru najpierw dawano sygnał dzwonem kościelnym. Następnie, specjalni łącznicy - sygnaliści dawali alarm bijąc w dzwonki rozmieszczone w różnych punktach miasta. W tym samym czasie, trzej inni sygnaliści dawali sygnały alarmowe trąbkami. Na ten sygnał, strażacy rzucali swe zajęcia i co tylko sił w nogach biegli do remizy. Niektórzy, zgodnie z ustalonym już porządkiem, przyjeżdżali konno, by było co zaprzęgnąć do strażackiego wozu.
Choć całość wydaje się niezwykle skomplikowanym procesem, to trzeba przyznać, że akcja wyruszenia do pożaru odbywała się zadziwiająco sprawnie. Zazwyczaj nie mijał kwadrans, gdy już strażacy z biciem w dzwonek z kogutkiem, wyjeżdżali do pożaru!